Kiedy wpada w moje ręce (przyznaję – nieprzypadkowo) taki zestaw, jak czteroczęściowe
wydawnictwo „Białoszewski do słuchu” wydane na początku tego roku przez
wytwórnię Bołt Records, która pracuje konsekwentnie na opinię najciekawszego
polskiego wydawcy płyt z „muzyką współczesną”, zaczynam nabierać przekonania,
że nikt w Polsce na dobrą sprawę nie wie (lub może nie chce wiedzieć?), jak
interesujące archiwalia sztuki najnowszej mamy tu, dosłownie, pod ręką. Oto więc Białoszewski, być
może jedyny polski „poeta dźwiękowy”, w ścisłym tego pojęcia znaczeniu.
Mistrzowski w obnażaniu i dekonstruowaniu mechanizmów języka (zwłaszcza mowy
potocznej), wyposażony w talent recytatora i interpretatora własnych tekstów
oraz doświadczenie teatralne, a przede wszystkim zafascynowany możliwościami,
jakie oferuje poecie taśma magnetyczna, co stawia go pośród takich tuzów sound poetry, jak William Burroughs,
Henri Chopin, Ake Hodell czy Sten Hanson. I choć Białoszewski nie
eksperymentuje w zasadzie z technicznym potencjałem magnetofonu, to jednak
świadomie wykorzystuje go do utrwalenia swych tekstów jako aktów poetyckiej
ekspresji – poezji w działaniu. Bołt już
w ubiegłym roku zaskoczył słuchaczy edycją płytową legendarnego wykonania
Mickiewiczowskich „Dziadów” przez Mirona Białoszewskiego, teraz zaś atakuje
sześciopłytowym zestawem, wydanym w czterech częściach, obejmujących
następujące pozycje: „Teatr”; „Kabaret”, „Blok” i „Wiersze dźwiękowe”.
Oryginałom towarzyszą także reinterpretacje materiału źródłowego, dokonane
przez Marcina Staniszewskiego („Chamowo”), Patryka Zakrockiego („Osmędeusze”) i
Mikrokolektyw (wiersze). Zestaw imponujący bogactwem i bez wątpienia
satysfakcjonujący artystycznie – pozwala zarazem usłyszeć samego poetę i
otaczającą go audiosferę „szumów, zlepów, ciągów”, która wszystkim czytelnikom
Białoszewskiego była dotąd doskonale znana, choć tylko z lektury. Dostajemy
więc w pakiecie poetę całkiem nowego – poetę, który mówi, recytuje, ekscytuje
się, śpiewa, stuka, jąka się i zacina, włącza i wyłącza magnetofon! Wszystkich,
którzy od czasów podstawówki zastanawiali się, jak brzmi pamiętna
„szaranagajama” (i czy aby po japońsku) informuję, że tu wreszcie znajdą
odpowiedź. Czy zatem jest to „Białoszewski kompletny”? Oczywiście nie. Ale z
pewnością jest to „Białoszewski uzupełniony” (raz jeszcze – po publikacji
„Tajnego dziennika”) – i to uzupełniony o niesłychanie ważny dla poety tak
wyczulonego na brzmienia dźwięków mowy – audialny aspekt twórczości poetyckiej.
Kilka
słów wypada poświęcić także zaproszonym do współpracy interpretatorom dzieł
Białoszewskiego, wszak stanęli oni przed zadaniem niełatwym i, rzekłbym nawet,
ryzykownym. Każda bowiem ingerencja w nagrania dokonane przez nawiedzanego
przez szmery, stukoty i głosy poetę w jakiś sposób dekomponuje niezwykle
rytmiczną, ale także integralną brzmieniowo formę „aktów mowy” Białoszewskiego
– i to niezależnie od tego, czy manipulacja dotyczy krótkich wierszy
przechwyconych twórczo przez Mikrokolektyw, czy też skomponowanej świadomie
całości teatralnej „Osmędeuszy”. Odważny i silny poeta, Miron Białoszewski,
wymaga jednak równie śmiałych decyzji i poczynań od swych interpretatorów. Z
tych konfrontacji muzycy wychodzą z powodzeniem: ascetyczne elektroakustyczne
improwizacje Kuby Suchara i Artura Majewskiego nie przesłaniają – dawkowanych
dość oszczędnie porcji „głosu poety” – pozwalając im wybrzmieć z dyskretnym
echem i pełną mocą. „Osmędeusze” Patryka Zakrockiego to z kolei, udana, próba
dekonstrukcji gotowego tekstu dźwiękowego (a właściwie nawet
„dźwiękowo-muzycznego”), przygotowanego przez samego Mirona Białoszewskiego dla
jego domowego Teatru Osobnego. Dzieło Zakrockiego jest więc rodzajem „remiksu”
– wtórnego opracowania materiału źródłowego (z pełnym dla niego szacunkiem),
przy czym określenie „wtórny” odnosi się tu do kolejności działań, nie zaś do
wartości ostatecznego ich efektu. Wreszcie „Chamowo” Marcina Staniszewskiego –
czyli niezwykle efektowna próba rekonstrukcji audiosfery osławionego bloku na
Pradze, któremu poeta poświęcił niezwykłe zapiski i którego niezliczone i
nieznośne hałasy natchnęły go do próby skonstruowania „gotyckiego romansu
grozy” utrzymanego w realiach wielkomiejskich (jak utrzymuje Białoszewski w
swym dzienniku). Tu mamy wszystkie owe natchnienia i nawiedzenia ujęte w formę
dźwiękowej opowieści o „poecie nadającym z bloku”. I jest to opowieść
pasjonująca! Wszystkie płyty zawierają dodatkowo arcyciekawe teksty Macieja
Byliniaka poświęcone dźwiękowym przygodom Białoszewskiego. Całość jest zatem
wspaniałym, choć nie spiżowym, pomnikiem wystawionym znakomitemu poecie przez
ludzi o dwa pokolenia młodszych. Nie ma na co czekać! Kupować, kupować (i
słuchać)!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz