sobota, 27 października 2012

Dzień na plaży (i noc, i dzień następny)...



Wyznaję w tym miejscu, że lubię plaże. Wprawdzie wolę je puste i porzucone po sezonie, niż tętniące życiem stłoczonych ciał. I wolę chyba przechadzać się po nich, niż na nich leżeć. Plaże wprawiają mnie niezmiennie w dobry nastrój, wystarczy mi spędzić na piasku jeden dzień, by poczuć się komfortowo zrelaksowanym. Upodobanie to ciągnie się za mną od czasów dzieciństwa (szczęśliwie spędzonego na plaży, nie morskiej jednak, lecz słodkowodnej), choć przecież nie mam wspomnień takich, jak te, które spisał po latach w swej autobiografii Nabokov:
„W głębi plaży siedzieli na rozmaitych leżakach i krzesełkach rodzice, a dzieci w słomkowych kapeluszach bawiły się nad brzegiem morza. Ja klęczałem w piasku, usiłując podpalić za pomocą szkła powiększającego znaleziony grzebień. Mężczyźni mieli na sobie białe spodnie, które dzisiaj wyglądałyby, jak gdyby skurczyły się komicznie w praniu; kobiety w owym sezonie nosiły lekkie żakiety z jedwabnymi wyłogami, kapelusze z wysokimi denkami i szerokimi rondami, białe woalki z gęstym haftem, falbany z przodu bluzek, mankiety z falbanami, falbany u parasolek. Bryza powlekała nam usta solą”.
Nie mógłbym nawet powiedzieć za narratorem Sylvii Plath: „Krajobrazem mego dzieciństwa nie był ląd, lecz skraj lądu…”. Lecz przecież ów fantazmat morskiego brzegu nawiedzał mnie niezwykle często, kusząc nade wszystko perspektywą nieuniknionych przypływów i odpływów oraz obrazem nieprzebranych, nagłych i nieoczekiwanych darów morza, beztrosko ciśniętych przemocą fal na brzeg. Odnalazłem go bez trudu we wspomnieniu amerykańskiej poetki: „Moja matka urodziła się i wychowała w tym samym podmytym przez morze domu; pamiętała czasy, gdy rozbijały się tu okręty, a mieszkańcy miasta, jak na targu, wygrzebywali wśród odpadków naniesionych przez fale – sagany, zwoje zmokłych tkanin lub samotny, żałobny but”. Pamiętam niestety tylko dyskretne, choć regularne, wiosenne wylewy Drwęcy na łąkach nieopodal domu i muszę przyznać, że ponad wszystko zazdroszczę Sylvii Plath tego jednego obrazu rodem z mitycznego dzieciństwa: „Złociste spirale piasku zasypały piec, sól splamiła wyściełaną sofę, a martwy rekin wypełnił to, co niegdyś było grządką pelargonii”. Oto rodzinny dom poetki nad morzem pochłonięty na chwilę przez ocean, który raczył kapryśnie zwrócić go prawowitym właścicielom, obdarowawszy wpierw ścierwem rekina. Naszą kamienicę nawiedzały li tylko kameralne uderzenia wód gruntowych w piwnicy, podrzucając tu i ówdzie, raczej nieśmiało, utopionego szczura. Kiedy więc po latach ujrzałem po raz pierwszy zdechłego rekina wyrzuconego na afrykański brzeg Atlantyku, obraz ten nałożył mi się na wspomnienie rekina Plath i nieszczęsne truchła brodnickich szczurów, wiążąc w sposób tyleż nierozerwalny, co nieoczekiwany malowniczość i melancholię morskiego brzegu ze śmiercią.
Antonius Block

Gustaw von Aschenbach
Śmierć bowiem zdaje się lubić spacery morskim brzegiem. Przypominają mi o tym obrazy zapamiętane z niezliczonych filmów, które za scenerię brały sobie ciągnące się kilometrami piaski plaż. Oto rycerz Antonius Block grający ze śmiercią w szachy – gdzieżby indziej? – na morskim brzegu, skąpanym w odcieniach szarości. Oto Gustaw von Aschenbach w swej ostatniej wędrówce po weneckiej plaży, na której spotka go śmierć (czy ta sama, która wieki wcześniej porwała do tańca Antoniusa i jego przyjaciół?). Czyż może zatem dziwić, iż obszar ten – niepokojący wyobraźnię pustką, w której ścierają się żywioły zbyt potężne, by dostrzec człowieka – wzbudził niegasnące zainteresowanie specjalistów od grozy i makabry?
Plaża, która jest miejscem granicznym, niepokoi, rodząc fantazmaty płynące wprost z nieświadomości i wyrzucone na morski brzeg niczym truchło rekina. Wie o tym doskonale narrator Lovecraftowskiej opowieści „Nocny ocean” podpisanej przez R.H. Barlowa: „Idąc w stronę miasteczka i zastanawiając się, jak może ono wyglądać po od dawna koniecznym oczyszczeniu przez ulewę, zobaczyłem błyszczący w świetle słońca wilgocią, która rozlała się po nim jak żółte wino, mały obiekt podobny do ręki, jakieś dwadzieścia stóp przede mną, dotykany raz po raz przez wodną pianę”. Odpływ oceanu wzbudza (nie)oczywisty lęk przed tym, co może on pozostawić w darze mieszkańcom lądu (i dlaczego zawsze będzie to zmaterializowana w amorficznym kształcie „okropność”?).

Plaża jest zatem wymarzoną sceną spotkania ze zjawą („Whistle, and I’ll Come to You”, reż. J. Miller, 1968) lub walki z boleśnie realnym (czy jednak Realnym?) zabójcą („Rivelazioni di un maniaco sessuale al capo della squadra mobile”, reż. R. Montero, 1972) czy wreszcie konfrontacji z groteskową sektą dokonującą makabrycznych morderstw („Dead and Buried”, reż. G. Sherman, 1981). Można na niej spotkać zagadkowych gości z zapomnianej dawno przeszłości oraz groźnych intruzów ze schizofrenicznego świata urojeń i halucynacji. Tak dzieje się choćby w znakomitym – niesłusznie pomijanym w rozlicznych spisach filmów grozy – włoskim thrillerze „Le Orme” (reż. L. Bazzoni, 1975), którego piękna bohaterka (Florinda Bolkan) w opuszczonym kurorcie nad morzem spotyka nieoczekiwanie samą siebie sprzed lat – gdy była… kimś innym. Wspomnienia, sny i halucynacje mieszają się na morskim brzegu, aż po dramatyczny, surrealistyczny lub wprost oniryczny finał, którego nie zdradzę. Plaża może być zresztą nie tylko malowniczą scenerią horroru – niekiedy sama przyjmuje rolę „potwora”, który straszy i pożera – jak w zapomnianym dziś (zupełnie słusznie) obrazie „Blood Beach” (reż. J. Bloom, 1980), gdzie złocisty piasek pochłania kolejne ofiary, kryjąc w swych głębinach monstrualne „coś”, co przybywa zapewne z głębin nieświadomości niepokojonych przez seksualne frustracje bohaterów (lub może scenarzysty i reżysera?).

Le Orme

Le Orme

Blood Beach
 



















Zapewne jedynym atutem tego ostatniego filmu pozostaje fundująca jego oryginalność inwersja, która w pierwszych minutach projekcji wprowadza widza w drobne zakłopotanie o charakterze poznawczym, a biorące się z konfliktu między oczekiwanym przebiegiem fabuły a jej biegiem faktycznym. Oto bowiem nakarmiony właśnie „Szczękami” i niezliczonymi wersjami opowieści o „zabójcach z morskich głębin” amator horroru obserwuje kąpiącego się w oceanie bohatera i spacerującą z psem po plaży bohaterkę. Znając konwencję – oczekujemy nagłego ataku „morskiego potwora”, podczas gdy ginie spacerowiczka, zaś pływak nie niepokojony przez nikogo (i „nic”) dobija do brzegu. Groza czai się na plaży, która dotąd była bezpieczną przystanią i ostatnim azylem ofiary. Niesłusznie. Jak pamiętamy, śmierć uwielbia spacery morskim brzegiem. Pamiętając o tym, porzucam pisanie i oddalam się wzdłuż plaży, nieśmiało stawiając stopy na granicy lądu i morza.


P.S.
Na jawie, lub w filmie będącym snem "innego", spotykam na morskim brzegu dziewczynkę, która znalazła w piasku grzebień porzucony przed laty przez dziecko ze wspomnień Nabokova:



Fragment „Ocean 1212-W” Sylvii Plath w przekładzie Teresy Truszkowskiej.
Fragment „Pamięci, przemów” Vladimira Nabokova w przekładzie Anny Kołyszko.
Fragment „Nocnego oceanu” R.H. Barlowa w przekładzie Andrzeja Ledwożywa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz