środa, 10 października 2012

Gene, Buddy & Edek



Jego mistrzami byli Gene Krupa i Buddy Rich. Dlatego też poznałem ich nazwiska bardzo wcześnie, zapewne jako młodociany adept bębnienia na dziadkowej perkusji. Myślę, że skrycie kochał Wielkiego Murzyna Satchmo. Przypominam sobie sytuację, w której wróciwszy wieczorem do domu, zastałem dziadka siedzącego przy perkusji  w ciemnym kącie pokoju, zaś mrok narożny spowijał go w taki sposób, że przez krótką chwilę miałem nieodparte wrażenie, iż oglądam grającego na bębnach Murzyna. Dziś nie mam pewności, czy było to zdarzenie prawdziwe, sen czy może Schulzowska fantazja zrodzona z niedoboru wspomnień. Właściwie wszyscy mówiliśmy o nim Edek, tak jakby nobliwe określenie „dziadek” niezbyt pasowało do uśmiechniętego mężczyzny, wracającego do domu z perkusyjnymi pałkami sterczącymi niefrasobliwie z kieszeni beżowego prochowca. Pytany w szkole, czym zajmuje się mój dziadek, odpowiadałem niezmiennie, że „bębni na perkusji”, co przyjmowano z uśmiechem litościwej pobłażliwości. Ale w domu nikt nie miał co do tego wątpliwości, zwłaszcza wówczas, gdy Edkowe synkopy galopowały beztrosko po mieszkaniu. 

Nieustannie namawiał mnie do prób i ćwiczeń, podsuwając pałki i miotełki, ja jednak szybko odkryłem w sobie temperament improwizatora i ignorując metrum, zrzucałem na szorstką skórę kotła drewniane klocki i matczyne korale, dobywając dźwięki dziwne i nieokrzesane. Co jeszcze dziwniejsze – wzbudzało to zawsze aplauz dziadka, który przecież sam odebrał solidne muzyczne wykształcenie jeszcze przed wojną – w wojskowej orkiestrze 67 Pułku Piechoty w Brodnicy. Później swingował na weselach i dansingach, próbując utrzymać z grania rodzinę. Szkolił młodych perkusistów i grywał kameralne koncerty, zaś swą muzyczną karierę zakończył w brodnickiej strażackiej orkiestrze dętej, maszerując na czele pokaźnego zastępu dęciaków, ryczących chrapliwie nieśmiertelne tematy: „Saint Louis Blues” i „When The Saints Go Marchin In”. Gdy ostatecznie zrezygnował z grania, perkusja przypadła mi w udziale…
 Gdy dziś przeglądam fotografie z koncertów, marszów i dansingów, na których Edek regularnie grywał przez lata, rzadziej zwracam uwagę na instrumenty, stroje i wnętrza urzekające obrazem świata, który nieodwołalnie przeminął. Skupiam się raczej na obliczu dziadka, zdradzającym, że nawet grając, nie potrafił powstrzymać się przed błaznowaniem – co czynił zawsze z wielką ochotą, wzbudzając śmiech rodziny i zażenowanie przypadkowych obserwatorów (choć bywało i na odwrót). Na moim ulubionym zdjęciu dziadek pochyla się z uśmiechem nad bębnem, zaś na werblu pręży się dumnie półlitrowa butelka wódki. Lubię myśleć, że Edek preparował w ten sposób perkusję, by dać jej więcej swingu.
 Odszedł od nas ponad 23 lata temu, zapominając pałek w przedpokoju. Na pogrzebie koledzy żegnali go, grając w marszowym tempie „When The Saints Go Marchin In”. Nawet jeśli nie grywa teraz w lepszej orkiestrze z Gene’m, Buddym i Wielkim Murzynem Satchmo – z którymi przecież nigdy nie chciał się mierzyć – to wciąż jeszcze gra w moim wspomnieniu, spowity w ciemność wypełzającą z kąta pokoju i nadającą jego twarzy kolor hebanu.

 
 


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz