wtorek, 2 października 2012

Dronopedia, albo zapomnijcie o Youngu!


 
Tytuł tego tekstu jest oczywiście paradoksalny i przekorny. Wiadomo wszak, że pisząc o dronach: Nie można zapomnieć o Youngu!”. A jednak: You cannot petition the Lord with prayer”, jak wrzeszczał do mikrofonu Jim Morrison. Zapomnijmy więc o Youngu i…
Zwykle pisząc o minimalizmie muzycznym, zwłaszcza w jego amerykańskim – a więc najbardziej wpływowym wydaniu, podkreśla się jego dwie odmiany: repetycyjną oraz dronową (tak czyni np. Michael Nyman w swej Muzyce eksperymentalnej”). Ojcem tej pierwszej jest Terry Riley, twórcą drugiej La Monte Young (a jednak…). Eksponując rozmaite muzyczne aspekty minimalizmu – pokrewieństwa z serializmem, orientalne inspiracje kompozytorów etc., zapomina się często, że fundamentalną kwestią minimal music, jest jej stosunek do czasu. W obu odmianach – negatywny, zorientowany na ostateczną refutację upływu chwil. Zachodnia muzyka dronowa bierze w istocie swój początek z jednej jedynej, bynajmniej, nie muzycznej kompozycji Younga (hm…!). Kompozycji prostej jak drut (lub jak Lucierowska długa cienka lina”): Narysuj linię prostą i podążaj za nią” (to także tytuł biografii Younga, uff…!). Drony polegają wszak na długim, jak najdłuższym podtrzymywaniu jednego dźwięku, aż całkowicie zstąpi on w niekończące się, pulsujące teraz”, owocując miriadami nieuchwytnych alikwotów. Repetycje zaś, powtarzając określone figury (rytmiczne, melodyczne), ilustrują doskonale znane twierdzenie Georgesa Bataille’a:  Ruchy wpisane w pewien porządek zatrzymują czas”. Mówiąc zaś dokładniej – budują iluzję jego zniesienia.

Pisząc o dronowym minimalizmie, dość rzadko wspomina się także o fakcie z pozoru tylko nieistotnym, traktując jako oczywistość to, że ekspansję dronów w muzyce drugiej połowy XX wieku zawdzięczamy niemal wyłącznie artystom związanym z ruchem Fluxus: La Monte Young, Henry Flynt, C.C. Hennix, Takehisa Kosugi czy Yoshi Wada, to tylko najbardziej znaczące przykłady (nie można bowiem zapominać także o tych twórcach, których, jak choćby Bo Andersa Perssona czy Arne Ericssona, Fluxus zainfekował muzycznym minimalizmem). Po latach może on być zatem z powodzeniem uważany za jeden z podstawowych składników Fluxdziedzictwa – inspirując cały szereg rozmaitych stylistyk muzycznych – od ambientu po noise. Proponuję zatem w tym miejscu subiektywny przegląd płyt z minimalistyczną muzyką dronową, zastrzegając równocześnie, że nie są to płyty najważniejsze, ani najlepsze, lecz te, które darzę największą sympatią:
 
Pärson Sound, Pärson Sound, Subliminal Sounds 1967-68/2001

Jeśli uważaliśmy dotąd, że w roku 1967 jedyną formacją, która konsekwentnie łączyła estetykę minimal music z rock and rollem, była pobłogosławiona przez Andy’ego Warhola i La Monte Younga grupa The Velvet Underground, to najwyższy czas wyczyścić uszy. Powodów do tego dostarczają opublikowane po raz pierwszy w pełnej wersji nagrania szwedzkiej formacji Pärson Sound. Album, o którym mowa przynosi zapisy kilku sesji tej grupy z lat 1967-68, będących bezpośrednią konsekwencją spotkania i współpracy muzyków Pärson Sound z goszczącym wówczas w Szwecji Terrym Rileyem. Członkowie PS uczestniczyli na wiosnę roku 1967 w sztokholmskich wykonaniach dwóch kompozycji Rileya – In C oraz Olson III, by wkrótce potem wejść do studia nagraniowego i zarejestrować własny materiał. Muzyka Pärson Sound utrzymana zazwyczaj w konwencji dryfujących w stronę improwizacji spontanicznych jamów, nosi wszelkie znamiona brakującego ogniwa między rockandrollowym „hałasem” Velvet Underground i Dream Syndicate a elektroakustycznym „hałasem” AMM. Zdominowana jest przez zapętlone, powracające natrętnie frazy konstruujące hipnotyczną motorykę poszczególnych kompozycji, na tle której rozwijają się improwizowane partie poszczególnych instrumentów – skrzypiec, wiolonczeli, gitar i saksofonu, a także organów, których repetycyjne zagrywki przywodzą na myśl najsłynniejsze kompozycje Rileya. Nadmieńmy, że solowe poczynania poszczególnych instrumentalistów mają charakter nad wyraz ascetyczny, sprowadzając się często do generowania niemiłosiernie wibrujących dronów, kontrapunktowanych niekiedy efektami dźwiękowymi płynącymi z preparowanych taśm. Z elektrycznego zgiełku rodzi się tu jednak nie tylko „medytacyjny hałas”, ale i wrząca rockandrollowa ekspresja.
 
Masayuki Takayanagi, Action Direct: Live at Zojoji Hall 1985, Tiliqua 2005

Napisałem kiedyś o tej płycie, że Keith Rowe mógłby tak zagrać „Metal Machine Music” Lou Reeda, gdyby urodził się Japończykiem, zaś efekt muzyczny eksperymentów Masayukiego aż prosi się o mnożenie efektownych etykietek: „noise jazz”, „ambient improvisation”, „industrial jazz” czy może „noise music for zen meditation”. Jeśli dziś umieszczam „Action Direct” na mojej liście ulubionych nagrań dronowych, to czynię to głównie w hołdzie dla Masayukiego – jednego z pionierów łączenia dronów z elektroakustyczną freely improvised music. Takayanagi lekceważy bowiem granice wyznaczane przez muzyczne style i gatunki, pozwalając unieść się potędze dźwięku i rozpoczynając przygodę ze stołem mikserskim jako podstawowym narzędziem improwizacji – zbudowanej na dźwiękach dobytych z zestawu gitar, przetworników oraz zapętlonych taśm. Nie są to więc czyste drony, lecz minimalistyczne gitarowe frazy zmiksowane ze strzępami przemówień Hitlera i Yukio Mishimy oraz brzmiącymi gamelanowo dźwiękami preparowanych strun. Impressive, jak mawiają Amerykanie.
 
Henry Flynt, Glissando no 1, Recorded 1979/2011

Pisząc o dronowych kompozycjach Flynta, należałoby zapewne wybrać którąś z jego klasycznych płyt – C Tune” czy „Celestial Power”. Decyduję się jednak na mniej znane i niedawno opublikowane po raz pierwszy nagranie „Glissando no 1” – z kilku powodów. Po pierwsze kompozycja ta poprzedza swe słynniejsze siostry o niespełna rok, zapowiadając zwrot Flynta w stronę „hillbilly raga”. Po drugie jest to esencja Flyntowskiego minimalizmu zarażonego indyjskimi fascynacjami – utwór skomponowany na tampurę, której ścieżki multiplikowane są w nieskończoność za pomocą zapętlonej magnetycznej taśmy. Po trzecie – to z pewnością jedna z najpiękniejszych kompozycji Flynta – ascetyczna, surowa, a zarazem eteryczna i pełna wdzięku. Wybieram „Glissando no 1” także dlatego, że w sposób oczywisty i udokumentowany dowodzi ścisłych związków minimalistycznej muzyki dronowej oraz amerykańskiego Fluxusu z estetyką psychodeliczną, co nie zawsze (i nie dla wszystkich) było oczywiste. Flynt rozwiewa te wątpliwości w swym znakomitym szkicu „The Psychedelic State” (1992), w którym odwołuje się wprost do własnych doświadczeń z halucynogenami z roku 1978 i wiąże je bezpośrednio ze swymi adaptacjami muzyki indyjskiej, przywołując przy tym tytuły dwóch kompozycji będących fundamentami jego wizji Hallucinogenic Ecstatic Sound Environment, jedną  nich jest „Glissando…”, drugą „Celestial Power” (1981). Co ciekawe, Flynt wysłuchał własnych nagrań z cyklu HESE podczas sesji z psychodelikami (odnotowując, że „Glissando…” uderzyło go bardziej), po czym dokonał modyfikacji obu kompozycji, dopasowując je do trybu percepcji dźwiękowej w „stanie odmienionej świadomości”. Co sugeruje, że w istocie oba utwory zostały pomyślane jako swoisty soundtrack (lub po prostu otoczenie dźwiękowe – „sound environment”) do psychodelicznej sesji z użyciem halucynogenów. Ostatecznie zaś kompozycje zostały wzbogacone także o partie skrzypiec, które artysta doimprowizował do gotowych nagrań będąc pod wpływem psychodelików. Oto więc muzyka psychodeliczna w najczystszej postaci!

 C.C. Hennix, The Electric Harpsichord, die Schachtel 1976/2010

 
Hallucinogenic Ecstatic Sound Environment raz jeszcze. Tym razem jednak w wydaniu współpracowniczki Flynta, Catherine Christer Hennix, namaszczonej przez La Monte Younga i zainspirowanej naukami Pandita Pran Natha (który jawi się jako duchowy ojciec całej zachodniej „drone music”), sprowadzonymi tu w istocie do prostej deklaracji „The Sound Is Brahman”. „The Electric Harpsichord” to kompozycja, którą sama autorka nazywała chętnie „infinitary composition” i która zapoczątkowała cały cykl elektroakustycznych utworów mikrotonowych wykonywanych przez artystkę aż po dzień dzisiejszy (np. „Blues Dhikr al-Salam” z roku 2003). TEH był jednak również częścią Flyntowskiego projektu „psychodelicznej muzyki otoczenia”, komponowanej z myślą o tworzeniu środowiska dźwiękowego „odmiennych stanów świadomości” i eksplorowania psychoaktywnych właściwości dźwięku (takich jak choćby zdolność generowania halucynacji u słuchacza). Wykorzystanie elektrycznego klawesynu do generowania nieskończenie długich dźwięków wydawało się pomysłem tyleż ekscentrycznym, co nieprzewidywalnym, Hennix wydobyła jednak z niego wielce osobliwy i nieprzewidywalny potencjał brzmieniowy, sytuując muzykę dronową między tradycją europejską a indyjską, między dziedzictwem muzyki akustycznej a ekspansywną elektroniką (i elektroakustyką), oferującą już od końca lat 60. minionego wieku nieograniczone niemal możliwości generowania dźwięków podstawowych.

Takehisa Kosugi, Catch-Wave, Showboat/Sky Station 1975

Solowy debiut lidera Group Ongaku i Taj Mahal Travellers uchodził przez lata za niedostępne, kultowe arcydzieło i najważniejszy album w dziejach japońskiego undergroundu. Płyta zawiera dwie dwudziestominutowe kompozycje („Wave Code” i „Mano-Dharma ‘74”) i jest konsekwentnym rozwinięciem idei muzycznych znanych z płyt Taj Mahal Travellers, redukującym jednakże zbędne środki artystycznej ekspresji na rzecz elementarnej mocy czystego dronu, w którym splatają się organiczne (wokalizy), akustyczne (skrzypce) i elektroniczne (generatory i modulatory analogowe) dźwięki dobyte przez muzyka w trakcie kontemplacyjnej improwizacji. Zaciera się tu bardzo wyraźnie różnica między improwizacją a kompozycją, gatunkowo-stylistyczne klasyfikacje tracą swą moc, gdyż muzyczna ekspresja Kosugi nie jest ani jazzem, ani nawet swobodną interpretacją indyjskiej ragi czy medytacyjnej mantry, do których się przecież nieustannie odwołuje. Jest to bezsprzecznie muzyka źródeł w najczystszej postaci – przywołuje podstawowe doświadczenia zmysłowe człowieka usytuowanego zawsze w jakimś środowisku akustycznym. „Catch-Wave” jest jednak przede wszystkim intymną wypowiedzią artysty deklarującego: „Oto jestem, płynę do was z tym dźwiękiem”.

 Yoshi Wada, Lament For The Rise And Fall Of The Elephantine Crocodile, India Navigation 1981

Yoshi Wada – jeden z kilkorga (obok Kosugi i Yoko Ono) japońskich adeptów Fluxusu – twórca instalacji dźwiękowych i konstruktor instrumentów inspirowany ideą Harry’ego Partcha. Wada i La Monte Young (a niechże…!) posiadają interesujący wspólny rys biograficzny (nie, Wada nie jest mormonem) – obaj studiowali śpiew w tradycji Kirana Gharana u największego z wielkich – Pandita Pran Natha i, w konsekwencji, obaj poświęcili się bez reszty intonowaniu nieskończenie długich dźwięków. W roku 1981 Wada zainstalował się w pustym basenie Media Study w Buffalo, medytując nad jego swoistą akustyką i montując w nim dwa spośród swoich instrumentów – skonstruowane na bazie dud i kobzy monstrualne generatory dronów, nazwane The Elephantine Crocodile i The Alligator. Spędziwszy dzień na kontemplacji pustej przestrzeni, Wada wykonał w niej i zarejestrował dwie części swojej kompozycji/improwizacji „Lament For The Rise And Fall Of The Elephantine Crocodile”, zatytułowane „Singing” i „Bagpipe”. Obie eksponowały długie trwanie dźwięku – wzmożone dodatkowo przez naturalny pogłos, jaki rodził się w pustej przestrzeni basenu. Część pierwsza była w istocie wokalnym popisem kompozytora – inspirowanego naukami Pran Natha, część druga dodawała do wokaliz Wady potężny dron dobyty z „gadzich” instrumentów. Całość zawierała zdumiewającą refleksję akustyczną nad potęgą elementarnego dronu, wspartą intymną interakcją artysty z przestrzenią, oswajaną przezeń z pełnym poświęceniem – Wada zamieszkał bowiem na czas prób w basenie, śpiąc w nim i eksperymentując z monumentalnym pogłosem. Do dziś „Lament For The Rise And Fall Of The Elephantine Crocodile” pozostaje jednym z najwspanialszych wzlotów psychoaktywnej dronodelii.

Prima Materia, The Tail of the Tiger, Die Schachtel 1977

Kiedy słucham tej płyty, niezmiennie przypomina mi się początek filmu Petera Brooka „Meetings with Remarkable Men” (1979), będącego fabularyzowaną biografią Georgija Gurdżijewa. Oto w kaukaskiej dolinie odbywa się unikalny pojedynek muzyków – zwycięży ten, który dobędzie z instrumentu ton pochwycony przez skały i uniesiony mocą echa w przestrzeń. Bezkonkurencyjny okazuje się śpiewak. Przekonanie o elementarnej mocy głosu jako instrumentu muzycznego jest stare jak kultura, tu jednak zyskuje dodatkowy – ezoteryczny wymiar, wpisując się w orfickie tradycje i Gurdżijewowską teorię muzyki obiektywnej. Głos staje się narzędziem budowania dźwięku podstawowego – owego tonu, na którym spoczywają fundamenty samej natury. Tym śladem zdaje się podążać muzyczna ekspresja grupy Prima Materia, projektu, który w roku 1973 w San Diego powołał do istnienia Roberto Laneri, zainspirowany indyjską muzyką klasyczną i amerykańskim minimalizmem. Laneri zgromadził wokół siebie wokalistów studiujących rozmaite tradycje wokalne (tantryczne, śpiew alikwotowy etc.) i zaangażował ich do intonowania dronu – dźwięku podstawowego, modulowanego dzięki rozmaitym technikom artykulacyjnym. Efekt – jedyny w swoim rodzaju – snuje się w postaci imponującej, czysto organicznej wstęgi dźwięku, której wibracja zdaje się zlewać z pulsacją samego uniwersum.
   
Toho Sara, Hourouurin, Fractal 2004

 
Pierwszy kontakt z muzyką duetu Toho Sara przynosi wrażenie podróży wehikułem czasu, przenosząc zdumionego słuchacza w połowę lat sześćdziesiątych minionego wieku wprost do nowojorskich loftów, na jakiś zapomniany, spontaniczny jam Dream Syndicate i Allana Sondheima, ćwiczących właśnie zgromadzoną skromnie publiczność w percepcji długiego trwania dźwięku. Trzyczęściowa, choć zaledwie półgodzinna, kompozycja „Hourouurin” duetu Toho Sara okazuje się kulminacją niewątpliwego talentu Makoto Kawabaty i Asahito Nanjo, dwóch panów o wyjątkowo rockowym rodowodzie. Obaj artyści obsługują tutaj niezliczone instrumenty ludowego pochodzenia, poddając równocześnie ich brzmienie elektrycznej amplifikacji i elektronicznemu przetworzeniu. Efektem tych poczynań jest imponująca, zanurzona tybetańskim kontekście kulturowym, dźwiękowa mikstura, będąca doskonale wyważoną fuzją egzotycznego „etno”, elektroakustycznej improwizacji i organicznego ambientu. Wszystkie te epitety bledną jednak ostatecznie wobec pomieszczonych na płycie trzech kilkunastominutowych smug dźwięku, które, jeśli pozostają jeszcze w jakimkolwiek związku z rock and rollem, to chyba tylko w jego najbardziej archaicznej postaci, sprowadzonej do niekończącej się eksplozji. 

 Phil Niblock, Touch Works, for Hurdy Gurdy and Voice, Touch 2000

 Dwa najbardziej fascynujące instrumenty dronowe spotykają się na tej płycie w subtelnej interakcji – głos śpiewaka zmaga się z wibrującym dźwiękiem liry korbowej, którą do tradycji minimalistycznej wprowadzali z powodzeniem Eric Cordier i Keiji Haino. Trzy kompozycje – dwie wokalne (na baryton Thomasa Bucknera) i jedna na lirę korbową (Jim O’Rourke), zdają się dotykać samych źródeł dronowej psychodelii, sprowadzając ją do organicznych (głos) i mechanicznych (lira korbowa) źródeł dźwięku, który można podtrzymywać dowolnie długo – m.in. dzięki wykorzystaniu zdobyczy elektroniki, takich jak choćby technika samplingu. Niblock to weteran sceny minimalistycznej – doskonale świadomy jej dawnych dokonań i współczesnych możliwości. W tych kompozycjach zdaje się jednak sięgać po środki najprostsze, co czyni je perłami pośród niezliczonych klejnotów muzyki dronowej.

Eliane Radigue, Vice versa etc., Important 1970/2009

Podobnie jak w przypadku Henry’ego Flynta, Eliane Radigue dopomina się o przywołanie jednej ze swych nieśmiertelnych, buddyjskich kompozycji zebranych na albumach „Trilogie de la mort”, „Adnos” czy „Songs of Milarepa”. I tym razem jednak mój wybór będzie inny. Nagrania zgromadzone na niezwykłym wydawnictwie „Vice versa etc.” przynoszą kompozycje zrealizowane przez Radigue w roku 1970 w cyklu „Feedback Works” przy użyciu syntezatora ARP 2500 oraz magnetofonu. Kompozytorka przygotowała serię utworów elektronicznych, utrwalonych następnie na taśmie i poddanych dalszym manipulacjom, z których najistotniejszą było odwrócenie biegu taśmy, tak, by nagrania ujawniły swój nieoczekiwany rewers. Co więcej całość została przygotowana w ten sposób, aby obu płyt można było słuchać równocześnie na dwóch zestawach stereofonicznych, tworząc w ten sposób dźwiękową pętlę, w której czas zostanie ostatecznie uwięziony mocą niekończącej się repetycji – zmierzając zarazem ku końcowi i ku początkowi kompozycji. Oto i muzyczny obraz „wiecznego powrotu”.

C.D.N.......................................................................................................................

1 komentarz: