niedziela, 7 kwietnia 2013

Szatan, czyli elektronika i metonimia…



Oglądam starannie odnowiony okultystyczny klasyk  kina grozy „The Blood on Satan’s Claw”  (1971) Piersa Haggarda. Relacjonuje on – z dużą elegancją i nie bez perwersyjnego uroku – historię satanistycznej epidemii w osiemnastowiecznej angielskiej wiosce, w której wskutek fatalnego przypadku odradzają się pradawne obrzędy sprowadzające w ów sielski pejzaż samego Księcia Ciemności – w jednej z jego niezliczonych inkarnacji. Oto bowiem szatan rozprzestrzenia się na „ciemnej” prowincji niczym złośliwy wirus (wieś określa się nawet mianem „zarażonej”), znacząc swą drogę obłędem, diabelskimi znamionami, zbrodnią i oczywiście dawno porzuconymi pogańskimi ceremoniami nasyconymi niedwuznacznie erotyczną symboliką. Roznosicielami zarazy są zaś nastolatki w wieku dojrzewania (avant hipisi?) – podatne na zło o jawnie seksualnym rodowodzie. W grzechu towarzyszą im chciwi starcy, zerkający łakomym wzrokiem na obnażone ciała dziewcząt i chłopców obcujących cieleśnie ku chwale szatana. Film Haggarda jest jednak zarazem alegoryczną przypowieścią o okrucieństwach władzy, którą sprawuje się tu „mieczem i krzyżem”, potwierdzając w istocie dawną intuicję Michela Foucaulta, głoszącego iż tradycyjne horrory są jednocześnie „powieściami grozy, strachu i tajemnicy, ale też powieściami politycznymi, bo zawsze opowiadają o nadużyciach władzy, o wymuszeniach; jest to baśń o niesprawiedliwych władcach, o bezlitosnych i żądnych krwi panach, o butnych duchownych itd.”. Także i tu mamy – u zarania fabuły – niczym w powieściach Ann Radcliffe – dzieje pewnego mezaliansu: „niegodną” dziewczynę pokochaną przez szlachcica. To ona będzie pierwszą ofiarą szatańskiej zarazy, podczas gdy on – za cenę odrąbanej dłoni – ocali życie i honor szlachecki. Co ciekawe – w filmowym świecie Haggarda szatan odradza się za pośrednictwem ludzkich ciał – a właściwie w nich, gdyż każdy z wyznawców musi ofiarować mu część siebie – naznaczoną znamieniem: „diablą skórą”, „zrogowaciałym szponem” etc. Jest to zatem w istocie relacja metonimiczna, wierni mają się bowiem do swego pana tak, jak część do całości, zaś on sam nie istnieje bez nich. Ten pogański obraz sprowadza całą metafizykę zła do ciała – podatnego na szatańskie pokusy. Jeszcze ciekawsze jest to, że w ścieżce dźwiękowej filmu szatan konsekwentnie objawia swą obecność abstrakcyjnymi dźwiękami elektronicznego pochodzenia – co w horrorach brytyjskich było wprawdzie normą – ten traktuje jednak o osiemnastowiecznej prowincji i wiąże satanizm z przedchrześcijańskimi kultami natury (płodności i śmierci). Jaki porządek reprezentuje zatem ów niepokojący, elektroniczny dźwięk zwiastujący obecność diabła?


Autorem zjawiskowo pięknej muzyki do tego filmu jest Australijczyk, Marc Wilkinson, który swego czasu otarł się o BBC Radiophonic Workshop, skąd być może (zapewne) wyniósł fascynację brzmieniem elektronicznych efektów dźwiękowych. Bohaterem tego soundtracku (przypomnianego po latach na CD przez nieocenionego Trunka) jest bowiem jeden z pierwszych elektronicznych generatorów dźwięku, pokrewny tereminowi instrument o poetyckiej nazwie „fale Martenota” (les ondes Martenot), którego prototyp skonstruowano w roku 1928, zaś możliwości brzmieniowe intrygowały Bouleza, Varèse’a, Messiaena i Scelsiego.  Ta konfrontacja klasycyzującej kameralistyki z elektroniką wypada fascynująco, dodając dramaturgii muzycznym drobiazgom Wilkinsona, w których kompozycyjne napięcie wyznaczane jest nierzadko brzmieniowym pęknięciem, gdy elektroniczny dźwięk rozdziera nagle subtelną tkankę brzmienia instrumentów akustycznych, niczym szatan naruszający sielski spokój angielskiej wsi. W ten sposób aura niepokoju nieoczekiwanie urzeka! 

Spisując te refleksje nie mogę oprzeć się wrażeniu, że brzmiący elektronicznie szatan Wilkinsona nie jest odosobniony. I w końcu przypominam sobie ów klasyk nad klasykami, nieśmiertelny album ojca moogowej psychodelii, Bruce’a Haacka „The Electric Lucifer” (1970), na którym pojawia się iście hipisowska idea „Powerlove” – zbawczej siły miłości, która jest w stanie ocalić od wiecznego potępienia samego Lucyfera! O ile, rzecz jasna, krzyż i miecz jej w tym nie przeszkodzą! Późniejszy o rok film Haggarda przynosi już jednak obraz apokaliptycznego schyłku „lata miłości” z jego dziecięcą naiwnością.

Fragment „Trzeba bronić społeczeństwa” Foucaulta w przekładzie M. Kowalskiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz