Oglądam starannie
odnowiony okultystyczny klasyk kina
grozy „The Blood on Satan’s Claw” (1971)
Piersa Haggarda. Relacjonuje on – z dużą elegancją i nie bez perwersyjnego
uroku – historię satanistycznej epidemii w osiemnastowiecznej angielskiej
wiosce, w której wskutek fatalnego przypadku odradzają się pradawne obrzędy
sprowadzające w ów sielski pejzaż samego Księcia Ciemności – w jednej z jego
niezliczonych inkarnacji. Oto bowiem szatan rozprzestrzenia się na „ciemnej”
prowincji niczym złośliwy wirus (wieś określa się nawet mianem „zarażonej”),
znacząc swą drogę obłędem, diabelskimi znamionami, zbrodnią i oczywiście dawno
porzuconymi pogańskimi ceremoniami nasyconymi niedwuznacznie erotyczną
symboliką. Roznosicielami zarazy są zaś nastolatki w wieku dojrzewania (avant
hipisi?) – podatne na zło o jawnie seksualnym rodowodzie. W grzechu towarzyszą
im chciwi starcy, zerkający łakomym wzrokiem na obnażone ciała dziewcząt i
chłopców obcujących cieleśnie ku chwale szatana. Film Haggarda jest jednak
zarazem alegoryczną przypowieścią o okrucieństwach władzy, którą sprawuje się
tu „mieczem i krzyżem”, potwierdzając w istocie dawną intuicję Michela Foucaulta,
głoszącego iż tradycyjne horrory są jednocześnie „powieściami grozy, strachu i
tajemnicy, ale też powieściami politycznymi, bo zawsze opowiadają o nadużyciach władzy, o wymuszeniach; jest to
baśń o niesprawiedliwych władcach, o bezlitosnych i żądnych krwi panach, o
butnych duchownych itd.”. Także i tu mamy – u zarania fabuły – niczym w
powieściach Ann Radcliffe – dzieje pewnego mezaliansu: „niegodną” dziewczynę
pokochaną przez szlachcica. To ona będzie pierwszą ofiarą szatańskiej zarazy,
podczas gdy on – za cenę odrąbanej dłoni – ocali życie i honor szlachecki. Co
ciekawe – w filmowym świecie Haggarda szatan odradza się za pośrednictwem
ludzkich ciał – a właściwie w nich, gdyż każdy z wyznawców musi ofiarować mu
część siebie – naznaczoną znamieniem: „diablą skórą”, „zrogowaciałym szponem”
etc. Jest to zatem w istocie relacja metonimiczna, wierni mają się bowiem do
swego pana tak, jak część do całości, zaś on sam nie istnieje bez nich. Ten
pogański obraz sprowadza całą metafizykę zła do ciała – podatnego na szatańskie
pokusy. Jeszcze ciekawsze jest to, że w ścieżce dźwiękowej filmu szatan
konsekwentnie objawia swą obecność abstrakcyjnymi dźwiękami elektronicznego
pochodzenia – co w horrorach brytyjskich było wprawdzie normą – ten traktuje
jednak o osiemnastowiecznej prowincji i wiąże satanizm z przedchrześcijańskimi
kultami natury (płodności i śmierci). Jaki porządek reprezentuje zatem ów
niepokojący, elektroniczny dźwięk zwiastujący obecność diabła?
Autorem zjawiskowo
pięknej muzyki do tego filmu jest Australijczyk, Marc Wilkinson, który swego
czasu otarł się o BBC Radiophonic Workshop, skąd być może (zapewne) wyniósł
fascynację brzmieniem elektronicznych efektów dźwiękowych. Bohaterem tego
soundtracku (przypomnianego po latach na CD przez nieocenionego Trunka) jest
bowiem jeden z pierwszych elektronicznych generatorów dźwięku, pokrewny
tereminowi instrument o poetyckiej nazwie „fale Martenota” (les ondes Martenot), którego prototyp
skonstruowano w roku 1928, zaś możliwości brzmieniowe intrygowały Bouleza,
Varèse’a, Messiaena i Scelsiego. Ta konfrontacja
klasycyzującej kameralistyki z elektroniką wypada fascynująco, dodając
dramaturgii muzycznym drobiazgom Wilkinsona, w których kompozycyjne napięcie
wyznaczane jest nierzadko brzmieniowym pęknięciem, gdy elektroniczny dźwięk
rozdziera nagle subtelną tkankę brzmienia instrumentów akustycznych, niczym
szatan naruszający sielski spokój angielskiej wsi. W ten sposób aura niepokoju
nieoczekiwanie urzeka!
Spisując te refleksje nie mogę oprzeć się wrażeniu, że
brzmiący elektronicznie szatan Wilkinsona nie jest odosobniony. I w końcu
przypominam sobie ów klasyk nad klasykami, nieśmiertelny album ojca moogowej
psychodelii, Bruce’a Haacka „The Electric Lucifer” (1970), na którym pojawia
się iście hipisowska idea „Powerlove” – zbawczej siły miłości, która jest w
stanie ocalić od wiecznego potępienia samego Lucyfera! O ile, rzecz jasna,
krzyż i miecz jej w tym nie przeszkodzą! Późniejszy o rok film Haggarda
przynosi już jednak obraz apokaliptycznego schyłku „lata miłości” z jego dziecięcą
naiwnością.
Fragment „Trzeba bronić
społeczeństwa” Foucaulta w przekładzie M. Kowalskiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz