Po raz pierwszy
obejrzałem „They Live” (1988) jako nastolatek z pirackiej kasety VHS pożyczonej
od kolegi, który miał ją od znajomego z Niemiec, który zgrał film z telewizji
(zapewne kablowej)… I było to wydarzenie, na które długo i niecierpliwie
czekałem, albowiem John Carpenter był dla mnie w owym czasie reżyserem
legendarnym (dziś powiedziałbym pewnie – kultowym), twórcą genialnego „The
Thing” (swoją taśmę video zajeździłem na śmierć) i niepokojącego „Prince of Darkness”, w którym szatana mierzy się naukową aparaturą, przebywa on bowiem w
słoju pod postacią cieczy. Nie muszę dodawać, że jako niewierzący chłopiec
uzależniony od horrorów byłem dość mocno podkręcony tą wizją… O innych filmach
Carpentera ledwie wówczas słyszałem, ale tyle wystarczyło.
Obejrzawszy „They
Live”, byłem usatysfakcjonowany paranoiczną, Dickowską narracją w duchu
„filozofii podejrzeń” (o której nie miałem wówczas pojęcia, ale stary, dobry
Phil Dick był moim świeckim prorokiem, czułem więc tego bluesa…) i nieco
rozczarowany dość siermiężną, nazbyt prost(ack)ą fabułą. O niezbyt
skomplikowanej konstrukcji postaci nie wspomnę, bo nawet piętnastolatek mógł
dostrzec, że bohater tego filmu jest najłatwiej i najcelniej strzelającym
robotnikiem budowlanym w historii (jako syn budowlańca wiem coś o tym). Nie
wiedziałem wówczas, że to nie błąd, lecz tak być musi, gdyż nie jest to film
sensacyjny tylko marksistowski agit-pop w kostiumie kosmicznej grozy. Dziś
dociera to do mnie o wiele wyraźniej.
Historia
jest banalnie prosta. Oto świat cały znajduje się pod dyskretną, właściwie
bezkrwawą okupacją szkieletopodobnych kosmitów, którzy fundują ludzkości
elementarne pranie mózgów (za pomocą mediów) i swobodnie, poza wszelką kontrolą,
wyzyskują pracowników, rujnują państwa, dewastują środowisko, prowadząc
rabunkową gospodarkę etc. Uprawiają zatem neoliberalny kapitalizm pełną gębą.
Posługują się przy tym kłamstwem, perswazją, reklamą i propagandą. Zwalczyć ich
nie sposób, gdyż nikt ich nie dostrzega, tak dokładnie udają ludzi. I tu
pojawia się gadżet, który pozwolę sobie nazwać „marksistowskimi okularami” –
kto je założy w kapitalistach dostrzega nieludzkie potwory zaś w ich reklamach
zniewalające hasła („Śpij”, „Bądź posłuszny”, „Kupuj” itd.) i wkracza na
wojenną ścieżkę rewolucji. I w zasadzie tyle…
Rzecz w tym jednak, że
„przebudzony” bohater w ogóle nie pretenduje do miana rewolucjonisty („wierzy w
Amerykę”, „robi swoje”, „czeka na swoją szansę”). Jego bunt ma charakter nie
polityczny a… odruchowy (wzdragam się napisać „estetyczny”). On się po prostu
brzydzi szpetnymi obcymi, którzy w jego oczach (okularach) są odrażającymi
kreaturami. Mówiąc najprościej, jest gatunkowym ksenofobem, rasistą… Odraza
jest dlań wystarczającą sankcją dla zabijania obcych. „Inność obcego jest wszak
innością jego ciała” – jak trafnie zauważył Walter Benn Michaels w odniesieniu
do fantastycznonaukowych „narracji o kontakcie”. Zarazem zaś „radykalizacja
różnicy między obcymi a ludźmi unieważnia wszelkie różnice między samymi
ludźmi”. Bohater „They Live” przyjaźni się przecież z Afroamerykaninem – który
nie wydaje mu się odrażający. Drapieżny kapitalizm nie ma tu nic do rzeczy…
Owszem jest nie do zaakceptowania – w wydaniu obcych. Przyznam, że to
niepokojąca figura w filmie upozowanym na marksistowską propagandówkę!
Jeszcze jedna rzecz
umknęła mi przed laty. Jest nią bardzo wyraźny, queerowy aspekt tego obrazu, w
którym relacja między parą męskich bohaterów ocieka homoerotyczną namiętnością,
zaś ich kilkuminutowa bójka jest słabo skrywanym substytutem stosunku
seksualnego. Oto zatem marksistowska rewolucja dokonana przez utajonych gejów
ksenofobów! Palce lizać!
Fragment „Kształtu
znaczącego” Michaelsa – w przekładzie Jana Burzyńskiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz