Czytam sobie
nieśpiesznie wyśmienitą książkę „Electric Eden. Unearthing Britain’s Visionary
Music” (New York 2011), w której Rob Young równie leniwie snuje swoją opowieść
o magiczno-ludoznawczych korzeniach brytyjskiego acid-folku, eksplodującego w
połowie lat sześćdziesiątych minionego stulecia z mocą wielu pieśni dziennie.
Śledząc muzyczny rozwój „starej, dziwnej Anglii” (Old, Weird Albion) od czasów pierwszych etnomuzykologicznych nagrań
Percy’ego Graingera i Cecila Sharpa aż po przedziwne przypadki uwikłanych w
czarostwo folkowych bandów: Fairport
Convention i Incredible String Band, trafiam od czasu do czasu na smakowite
kęsy tekstu poświęcone nieoczekiwanym sąsiedztwom muzycznego folkloru i awangardowej
elektroniki – zaangażowanych pospołu w społeczne konstruowanie „niesamowitego”,
którym sycili swą wyobraźnię brytyjscy hipisi u schyłku efemerycznych rządów
Naszej Pani Kwaśnej w Dekadzie Miłości.
Oto bowiem wspomina
Young zapomniany już niemal zupełnie, choć przecież genialny, serial BBC „The
Changes” (1973) – będący adaptacją powieściowej trylogii Petera Dickinsona –
adresowanej do młodego odbiorcy fikcji spekulatywnej, poświęconej nieoczekiwanej
– rzec by można – histerycznej – rewolucji luddystów, która w ciągu kilku dni
obraca cywilizowany, zaawansowany technologicznie kraj w tonącą w mroku domenę „nowego
średniowiecza”. Nagły, niepohamowany impuls pcha wygodnych mieszczuchów do
spontanicznych aktów dewastacji wszystkiego, co jest maszyną lub od maszyny
pochodzi, karząc im zarazem wybrać życie wiejskie i bliższe natury. Jak zauważa
jeden z bohaterów: jest ono bowiem „nicer
really, more peaceful”. Jest to oczywiście jeszcze jedna angielska fantazja
o rozpadzie imperium (jak „Dzień tryfidów” czy wczesne powieści Ballarda). Ten trend
– odwrotu od cywilizacji i powrotu na łono natury, porzucania nauki na rzecz
magii, odchodzenia od państwa ku dobru wspólnoty – był bez wątpienia
dziedzictwem hipisowskiej kontrkultury. Young zauważa jednak szczegół zabawny i
znamienny – ścieżka dźwiękowa do serialu została przygotowana w całości przez
Paddy’ego Kingslanda w BBC Radiophonic Workshop i składała się wyłącznie z
dźwięków elektronicznych – tworząc radykalny kontrast z obrazami opuszczonych,
zdegradowanych miast i sielskich, rustykalnych przestrzeni „starej, dziwnej
Anglii”. I był to zapewne gest proroczy – wszak już kilka lat później muzyczni
alchemicy z grupy Coil mieli konstruować swe magiczne inkantacje, korzystając
li tylko z analogowych generatorów.
Nie jest to oczywiście
analogia jedyna. W tym samym czasie inny członek BBC RW, Peter Howell, angażuje
się z nie mniejszym zapałem w rekonstruowanie „Old, Weird Albion”, nagrywając z
kolejnymi formacjami (Agincourt, Ithaca) płyty, na których akustyczny folk
przegląda się w (magicznym) zwierciadle elektroniki, by odnaleźć w nim nowe
oblicze – przyprawione szczyptą psychodelii. Kończąc te refleksje, myślę
jeszcze o telewizyjnym filmie grozy – „Witching Time” (1980, reż. Don Leaver),
zrealizowanym w cyklu „Hammer House of Horror”. Jego bohater – kompozytor muzyki
filmowej, specjalizujący się w horrorach(!) – zostaje pewnej burzliwej nocy
nawiedzony przez ducha wiedźmy, która uwodzi go i zmusza do posłuszeństwa mocą
dawnej magii. W filmie tym niemałą rolę odgrywają elektroniczne instrumenty
muzyczne – wszak pogłębiającej się melancholii kompozytora towarzyszą tu,
wygrywane przezeń w hipnotycznym transie, repetycyjne frazy organowe brzmiące
niczym minimalistyczne improwizacje Terry’ego Rileya z czasów „Shri Camel”
(1978). Co więcej – niepokojący bohaterów głos wiedźmy dobiega… z
magnetofonowej taśmy, niosącej klątwę sprzed wieków. Tak oto raz jeszcze magia
splata się z technologią, by powołać do istnienia ów „Old, Weird Albion” w
samym sercu nowoczesności.
Tytuł mojego blogowego
wpisu pożyczam, rzecz jasna, z nieśmiertelnej, debiutanckiej płyty Fairport
Convention.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz