poniedziałek, 4 marca 2013

It’s Allright Ma, It’s Only Witchcraft. Rob Young, elektronika i Old, Weird Albion…



Czytam sobie nieśpiesznie wyśmienitą książkę „Electric Eden. Unearthing Britain’s Visionary Music” (New York 2011), w której Rob Young równie leniwie snuje swoją opowieść o magiczno-ludoznawczych korzeniach brytyjskiego acid-folku, eksplodującego w połowie lat sześćdziesiątych minionego stulecia z mocą wielu pieśni dziennie. Śledząc muzyczny rozwój „starej, dziwnej Anglii” (Old, Weird Albion) od czasów pierwszych etnomuzykologicznych nagrań Percy’ego Graingera i Cecila Sharpa aż po przedziwne przypadki uwikłanych w czarostwo  folkowych bandów: Fairport Convention i Incredible String Band, trafiam od czasu do czasu na smakowite kęsy tekstu poświęcone nieoczekiwanym sąsiedztwom muzycznego folkloru i awangardowej elektroniki – zaangażowanych pospołu w społeczne konstruowanie „niesamowitego”, którym sycili swą wyobraźnię brytyjscy hipisi u schyłku efemerycznych rządów Naszej Pani Kwaśnej w Dekadzie Miłości.

Oto bowiem wspomina Young zapomniany już niemal zupełnie, choć przecież genialny, serial BBC „The Changes” (1973) – będący adaptacją powieściowej trylogii Petera Dickinsona – adresowanej do młodego odbiorcy fikcji spekulatywnej, poświęconej nieoczekiwanej – rzec by można – histerycznej – rewolucji luddystów, która w ciągu kilku dni obraca cywilizowany, zaawansowany technologicznie kraj w tonącą w mroku domenę „nowego średniowiecza”. Nagły, niepohamowany impuls pcha wygodnych mieszczuchów do spontanicznych aktów dewastacji wszystkiego, co jest maszyną lub od maszyny pochodzi, karząc im zarazem wybrać życie wiejskie i bliższe natury. Jak zauważa jeden z bohaterów: jest ono bowiem „nicer really, more peaceful”. Jest to oczywiście jeszcze jedna angielska fantazja o rozpadzie imperium (jak „Dzień tryfidów” czy wczesne powieści Ballarda). Ten trend – odwrotu od cywilizacji i powrotu na łono natury, porzucania nauki na rzecz magii, odchodzenia od państwa ku dobru wspólnoty – był bez wątpienia dziedzictwem hipisowskiej kontrkultury. Young zauważa jednak szczegół zabawny i znamienny – ścieżka dźwiękowa do serialu została przygotowana w całości przez Paddy’ego Kingslanda w BBC Radiophonic Workshop i składała się wyłącznie z dźwięków elektronicznych – tworząc radykalny kontrast z obrazami opuszczonych, zdegradowanych miast i sielskich, rustykalnych przestrzeni „starej, dziwnej Anglii”. I był to zapewne gest proroczy – wszak już kilka lat później muzyczni alchemicy z grupy Coil mieli konstruować swe magiczne inkantacje, korzystając li tylko z analogowych generatorów.



Nie jest to oczywiście analogia jedyna. W tym samym czasie inny członek BBC RW, Peter Howell, angażuje się z nie mniejszym zapałem w rekonstruowanie „Old, Weird Albion”, nagrywając z kolejnymi formacjami (Agincourt, Ithaca) płyty, na których akustyczny folk przegląda się w (magicznym) zwierciadle elektroniki, by odnaleźć w nim nowe oblicze – przyprawione szczyptą psychodelii. Kończąc te refleksje, myślę jeszcze o telewizyjnym filmie grozy – „Witching Time” (1980, reż. Don Leaver), zrealizowanym w cyklu „Hammer House of Horror”. Jego bohater – kompozytor muzyki filmowej, specjalizujący się w horrorach(!) – zostaje pewnej burzliwej nocy nawiedzony przez ducha wiedźmy, która uwodzi go i zmusza do posłuszeństwa mocą dawnej magii. W filmie tym niemałą rolę odgrywają elektroniczne instrumenty muzyczne – wszak pogłębiającej się melancholii kompozytora towarzyszą tu, wygrywane przezeń w hipnotycznym transie, repetycyjne frazy organowe brzmiące niczym minimalistyczne improwizacje Terry’ego Rileya z czasów „Shri Camel” (1978). Co więcej – niepokojący bohaterów głos wiedźmy dobiega… z magnetofonowej taśmy, niosącej klątwę sprzed wieków. Tak oto raz jeszcze magia splata się z technologią, by powołać do istnienia ów „Old, Weird Albion” w samym sercu nowoczesności.


Tytuł mojego blogowego wpisu pożyczam, rzecz jasna, z nieśmiertelnej, debiutanckiej płyty Fairport Convention.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz