niedziela, 24 marca 2013

Piosenka o smaku szprotki (wędzonej), czyli CoCArt 2013




Zaczyna się nieźle. Gdy niemal spóźniam się na i tak spóźniony początek koncertów, pierwszą spotkaną przeze mnie osobą jest Jean-Hervé Peron, rozparty wygodnie na quasi-recyklingowej kanapie w obszernym hallu toruńskiego CSW. Chwilę po mnie do gmachu wchodzi Z’EV. Peron wita go gromkim okrzykiem: „Are you ready for rock and roll?”. „Rock and roll is my wife”, odpowiada bez wahania Z’EV. Czyli atmosfera jest odpowiednia… Ma być rock and roll. I będzie!
W sali kolumnowej na piętrze CSW publiczność zgromadziła się nie nazbyt obficie, choć też nie przerażająco skromnie. Ogrom przestrzeni robi swoje. I może dlatego początek wypada niezbyt efektownie, gdy z kąta sali dobiegają pierwsze, elektroniczne dźwięki, które serwuje Arma, wspierany nieco dandysowskimi wizualizacjami kosztownych bibelotów. Muzyka jest dość przyjemna i odrobinę monotonna, po pewnym czasie troszkę nużąca – ale koncert jest przyzwoity, pozostawiając raczej pozytywne wrażenie. Następnie na scenie instaluje się Pure i prezentuje słuchaczom solidną porcję preparowanych dźwięków na pograniczu dronu i hałasu z dyskretną pulsacją w tle. Słuchając tego koncertu, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Pure gra jednak zbyt cicho – w najintensywniejszych momentach jego brzmienie staje się zaledwie męcząco hałaśliwe, choć pewnie powinno objawić się słuchaczom jako bolesne ukłucie. Może to jednak tylko moje subiektywne odczucie. Po przerwie zjawia się Z’EV ze swym koncertem na bęben solo (i zintegrowane z dźwiękiem wizualizacje). I muszę przyznać, że jest to chyba najlepszy występ Z’EV-a, jaki kiedykolwiek obserwowałem. Perkusista porusza się niemal wyłącznie w niskich, basowych rejestrach – wkraczając ostrożnie w domenę monumentalnego transu, który nadchodzi łagodnymi, rytmicznymi falami. Miło jest popatrzeć, jak stojąca i siedząca publiczność zaczyna stopniowo kłaść się na matach rozłożonych w całej sali… Koncert kończy się głębokimi dźwiękami perkusyjnych „superballs”, przypominającymi pomruki wielkiego, uśpionego zwierzęcia. Czas na faustyczną legendę, Jeana-Hervé Perona i jego anarcho-dadaistyczny show. Tym razem towarzyszą mu Tomek Chołoniewski na perkusji i Zsolt Sores na obiektach elektroakustycznych. Występ zaczyna się nieoczekiwanie zaproszeniem pań z portierni CSW, by szydełkowały w trakcie koncertu tuż pod sceną – co, oczywiście, spotyka się z aplauzem widowni. A to jeszcze nie koniec… Muzycy schodzą bowiem ze sceny i wędrują wśród publiczności, częstując słuchaczy smakołykami z papierowych toreb. Czuję się nagle jak na premierze którejś z Cage’owskich kompozycji. A Peron nieoczekiwanie klęka przed nami i ofiarowuje zawiniątko, które okazuje się wędzoną szprotką owiniętą w pergamin… Po chwili zaczyna się koncert. Otwiera go monolog Perona o myślach wędrujących z umysłu do umysłu, i o tym, by nie wierzyć słowom… Jest hałaśliwie, chaotycznie, rockowo. Muzycy żonglują instrumentami, podrzucają je i gubią, panie szydełkują… Ze zgiełku wyłaniają się nagle pulsujące rytmy znane doskonale z płyt Fausta i towarzyszą długim melodeklamacjom Perona, utrzymanym w duchu ulicznej poezji rodem z paryskiego maja ’68. Zajmuje mi chwilkę, nim orientuję się, że uczestniczę w koncercie urzekającym i pięknym. Anarchia i hałas biorą w posiadanie kolumnową salę CSW. Jest rock and roll! I nagle koniec… Zostaję z uczuciem drobnego niedosytu, że zbyt krótko to trwało, ale… Zwieńczenie dnia było zjawiskowe. A to jeszcze nie wszystko!
Oto w przerwie między koncertami kręcący się po korytarzu, podekscytowany Peron gryzmoli coś na ścianie galerii, wzbudzając natychmiast niepokój pracowników CSW. Czarno-czerwone słońce zachodzi nad Toruniem. Anarchy in CSW! Przyznać muszę, że to dość szczególna sytuacja, gdy artysta uprawiający swój fach w Centrum Sztuki niepokoi jego opiekunów i administratorów… Sytuacja jest tym śmieszniejsza, gdy rzecz ma miejsce w przestrzeni, w której w minionym roku prezentowano prace Mariny Abramović i Yoko Ono. Czy do spoliczkowanej Abramović wezwano by policję i karetkę pogotowia? Czyżbyśmy wracali do doby muzeów ze szklanymi gablotami? Czy może działaniem artystycznym jest tylko to, które zostało „zamówione przez wystawcę”?
I jeszcze rzecz znamienna dla toruńskich inicjatyw kulturalnych: na sali prawie wszyscy zgromadzeni dobrze się znają: cześć Janusz, cześć Krzysiu, cześć Darku, cześć Malwina, cześć Justyna, cześć Basiu, cześć Aniu, cześć Rafały, nie ma Ziemowita!? itd., itd. To oczywiście fajnie, bo na koncertach czuję się jak w domu, jeśli następnym razem będzie cieplej – z pewnością przyjdę w kapciach i przyniosę kakao. Trochę jednak szkoda, że nie ma napływu świeżej krwi – w akademickim mieście szczycącym się kilkudziesięciotysięczną grupą studentów i studenciaków. W tym miejscu przepraszam moich seminarzystów, których grupkę dostrzegłem na sali! Nawiasem mówiąc, nie dostrzegłem za to dziennikarzy lokalnej prasy – utyskujących nierzadko na zanik życia kulturalnego w mieście. Nie uwierzę jednak, żeby mecz Polska – Ukraina był jakimkolwiek wytłumaczeniem, zwłaszcza dla miłośników futbolu. 
Dzień drugi zaczyna się mocnym uderzeniem hałasu, podczas koncertu Yannicka Francka, który od śpiewanego a cappella tematu szybko przechodzi w dziedzinę gęstego, elektronicznego zgiełku, lejącego się z głośników pulsującą lawą. Przez chwilę faktycznie  dość potężnie wiało, choć przyznać muszę, że występ ten nie miał tak zdecydowanie somatycznego charakteru jak np. niedawny krakowski program Kevina Drumma, który zafundował słuchaczom masaż stóp (i/lub pośladków). Słuchając Francka – zwłaszcza w tej partii koncertu, gdy dynamika i intensywność ekspresji zaczyna opadać, zastanawiam się czy w przypadku artystów operujących hałasem rzecz nie sprowadza się nie do głośności lecz do czasu trwania dźwiękowego ataku. W moim przypadku działa on bowiem tylko wówczas, gdy okazuje się nagłym atakiem, ciosem pięścią w twarz – nie zaś przedłużającą się kąpielą w zgiełku, formą sonicznego jacuzzi. Po Francku przed sceną zjawia się Sudden Infant, by w ekscytującym performansie zaprezentować nieco freudowską opowieść o traumie małego chłopca, który miał kłopoty ze snem. Tu hałas był oszczędnie dawkowaną formą eksponowania dramaturgii narracyjnej i sprawdzał się doskonale. Świetna historia (his story) i znakomite wykonanie. Wreszcie nadchodzi Pierre Bastien (Adam Słodowy muzycznej awangardy) i odsłania swe małe mechaniczne królestwo, w którym pokraczne urządzonka stukoczą, kręcą się i wirują w swawolnym tańcu, grzechocząc figlarnie. Koncert Bastiena imponuje kompozycją całości i precyzją wykonania. Przez moment mam nawet wrażenie, że francuski konstruktor-kompozytor nadmiernie kontroluje całe przedsięwzięcie, dbając pieczołowicie, by do zautomatyzowanego uniwersum nie wkradł się demon przypadku. Ale to pewnie tylko złudzenie – wszak grają dla nas mechanizmy. Proste rytmy, dźwiękowe pętle, filigranowe melodie i urzekające – realizowane w czasie rzeczywistym – wizualizacje, w których obrazy maszyn rodem ze szkicowników ilustratorów fantastyki w stylu retro splatają się z archiwalnymi filmami o mniej lub bardziej egzotycznym charakterze. Wszystko to skutecznie uwodzi publiczność. Wreszcie finałowy koncert tegorocznego CoCArtu – Theme, czyli noise-rockowe granie na tradycyjnych instrumentach i udźwiękowionych przedmiotach – z gościnnym udziałem Jeana-Hervé Perona i wokalistą miotającym się po scenie niczym Jello Biafra w najlepszych latach. Jak dla mnie jednak – zbyt długie, zbyt przewidywalne i, w efekcie, zbyt nijakie.
Tegoroczny toruński festiwal muzyki eksperymentalnej był więc imprezą udaną pod względem artystycznym, przeciętną pod względem frekwencji (choć drugiego dnia znacznie się ona poprawiła – dobrze, że nie graliśmy z San Marino) i najoczywiściej sympatyczną w sferze towarzyskiej. Za rok powitałbym z radością jeszcze większe zróżnicowanie w sferze programowej – może np. z mniejszą dawką postindustrialnego hałasu na rzecz jakichś innych form eksperymentowania z dźwiękiem? Jak będzie – zobaczymy…
Co pisząc, wracam do bębna…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz