Książka Anny Nacher i
Marka Styczyńskiego „Vággi Várri. W tundrze Samów” ma wiele walorów, zaś jeden
z nich jest tak oczywisty, że nie mogę o nim nie wspomnieć, mógłby bowiem w
konsekwencji ujść uwadze. Oto bowiem ta pięknie wydana i bogato ilustrowana
(także dźwiękowo – płyta w załączeniu) książka została napisana przez autorów,
którzy… wiedzą, o czym piszą! To banalne założenie staje się niemal awangardową
postawą w kraju, w którym „warto rozmawiać” – „na każdy temat”, niezależnie od
wiedzy, doświadczenia i innych zbędnych kwalifikacji. Mamy u nas bowiem doktora
filozofii, który jest ministrem sprawiedliwości wypowiadającym się
autorytatywnie o konstytucyjności ustaw (a wcześniej także o medycznych
aspektach zapłodnienia in vitro), mamy modelki będące ekspertkami od kuchni, mamy
także zawodowych „podróżników”, którzy, jak mój ulubiony Wojciech Cejrowski,
gdziekolwiek pojadą – widzą zawsze to samo, czyli „egzotycznych dzikusów”, co
to „bez Boga żyjo, Boga w sercu nie majo” (jak lubiła pokrzyczeć przez okno
sąsiadka mojego przyjaciela ze studiów). Tu zaś, o dziwo!, odmiana: Nacher i
Styczyński piszą książkę o swym kilkuletnim doświadczeniu z tundrą, choć
przecież mogliby (powinni?) napisać ją przed wyjazdem lub nawet zamiast niego!
Dość jednak tych utyskiwań.
W wypadku literatury
podróżniczej, z której umiłowaniem wiążą się moje wspomnienia z dzieciństwa,
kwestią dużo istotniejszą od egzotyki wybranego miejsca podróży wydaje się
osobowość podróżnika. Jak bowiem słusznie powiada mądrość ludowa (ukradziona
zapewne jakimś nomadom wypasającym wielbłądy): „Kto chce poznać świat pozostaje
w domu, kto zaś chce zgłębić siebie wyrusza w podróż” (w tej sytuacji przestaje
nas zaskakiwać, że Cejrowski wszędzie dostrzega idiotów). Z Anną Nacher i
Markiem Styczyńskim ruszamy zaś w podróż w dobrym towarzystwie ludzi o
wyrazistych zainteresowaniach i czytelnym światoodczuciu (cytuję tu to
Bachtinowskie pojęcie, gdyż lepiej wpisuje się w poetykę „Vággi Várri”). I choć
bohaterami mojego dzieciństwa byli raczej Jacques-Yves Cousteau i Thor
Heyerdahl niż Fridtjof Nansen czy Reinhold Messner, a nurkowanie z wielorybami
pociągałoby mnie bardziej niż polarne szczyty, to myślę, że potrafię doskonale
zrozumieć niekłamaną pasję trekkingu wytyczającą ścieżki autorów książki.
Nie jest to jednak li
tylko dziennik podróży, ani też awanturnicza opowieść o „spotkaniach na
krańcach świata” i podążaniu ścieżkami reniferów, lecz także świadectwo pewnego
stylu myślenia o naturze i kulturze oraz ich wzajemnych relacjach, które w
pozornej pustce tundry okazują się szczególnie powikłane. I dlatego zapewne
najlepsze, w mojej opinii, fragmenty tej książki dotyczą właśnie swoistej
duchowej geografii Samów i ich świata, którego dyskretne ingerencje w porządek
natury okazują się z czasem rozbudowanym systemem wierzeń, przekonań oraz
praktyk społecznych (gdzieś tam u źródeł bliskich zapewne „psychogeografii”
australijskich Aborygenów). Autorzy tej książki wędrują w głąb tundry, zagłębiając
się równocześnie w kulturę Samów – bez protekcjonalnego „eurocentryzmu” (bo u
nas Kant i Nokia, a tam dzwonki na szyjach reniferów i święte kamienie), ale
także bez nadmiernej nadziei na to, że zdołają ją ostatecznie posiąść i oswoić.
Ta pokora jest niewątpliwie siłą podróżników gotowych posłuchać krajobrazu
Północy i mieszkających w nim ludzi-opowieści, pamiętając zarazem o tym, że
wszelkie wartościowanie w tej materii (czy to krytykanckie czy też euforyczne)
pozostaje niezmiennie nad wyraz subiektywne. Wartością dodaną książki są
oczywiście doświadczenia Marka i Ani wyniesione z pracy z dźwiękiem,
przekładające się nie tyle (i nie przede wszystkim) na umiejętność nagrywania w
terenie, ile na zdolność słuchania świata, która owocuje niezwykle ciekawą
koncepcją krajobrazu dźwiękowego tundry, postulującą „materialność pejzażu
dźwiękowego opartą na płynności i wyłanianiu”. Determinuje ją, rzecz jasna,
otwarta przestrzeń i brak granic – do których przyzwyczajone jest ucho
europejskiego mieszczucha. Warto zatem otworzyć się na tę trekkingową historię
pisaną z perspektywy wędrowców, muzyków, etnobotaników i, koniec końców,
Polaków, a zatem – w tamtej krainie – gości z głębokiego Południa!
Tytuł
pożyczam, rzecz oczywista, od Franka Zappy z jego genialnej płyty „Apostrophe
(‘)”.
W funkcji ilustracji
wykorzystałem kadry z klasycznego norweskiego „polarnego filmu wojennego” „Ni
liv” (1957, reż. Arne Skouen).
Kiedy pisze się książkę tego rodzaju co Vaggi Varri... to jest oczywiste, że liczy się na jej przeczytanie i zrozumienie, wykraczające poza zawarte w niej informacje. Kiedy książka jest już na świecie, ogarnia nas zwątpienie i zawstydzenie zbyt wygórowanymi oczekiwaniami... Dlatego też, kiedy okazuje się, że kilka osób czyta i nas rozumie pojawia się satysfakcja i autentyczna wdzięczność. Nie tyle do świadomych czytelników, ale do wszystkich okoliczności, które pozwoliły nam wszystkim na taką wzajemną relację. Marek Styczyński
OdpowiedzUsuńW wypadku niektórych książek pisanie recenzji jest prostym odruchem satysfakcji płynącej z faktu, że ktoś je napisał. Tak było i tym razem. :)
OdpowiedzUsuń